Podroze Pana Kleksa - Brzechwa Jan (читаемые книги читать онлайн бесплатно полные TXT) 📗
Liny te ze szczytu beczki zarzucano do wody. Po chwili wynurzylo sie stado rekinow. Zarlocznie wpily sie zebami w liny. Po czym nie mogly sie juz od nich uwolnic, bowiem gesta zywica zlepila im szczeki na podobienstwo ciagutek.
– To jest moj wynalazek – oswiadczyl z duma Nadmakaron. – Rekiny beda was holowaly. A oto zerdz, ktora zastapi wam ster.
Pan Kleks serdecznie pozegnal Parzybrodow, wdrapal sie na szczyt beczki i wysunal zerdz naprzod, pod same nosy, rekinow. Gdy zaloga mocno przytwierdzila do beczki jeden koniec zerdzi, wtedy do drugiego jej konca przywiazal sie marynarz Ambo sznurami, ktore kolysaly go jak hustawka.
Na widok tak smakowitego kaska rekiny szarpnely pociagajac liny i rownoczesnie przywiazana do nich beczke, Im szybciej gonily upragniony zer, tym chyzej slizgal sie po falach niezwykly statek. Zaloga zeszla na dno beczki, a tylko pan Kleks stal na wierzchu i spogladal w strone ladu.
„Znowu ruszam w droge bez atramentu – myslal ze smutkiem. – Ale nie trace nadziei. O, nie!”
Tak, tak moi drodzy. Wielcy ludzie nigdy nie traca nadziei.
Rekiny gnaly przed siebie jak opetane, wsciekle bijac ogonami o wode. Statek oddalal sie coraz bardziej od brzegow Parzybrocji. Na wzgorzu widniala jeszcze przez pewien czas wysoka sylwetka Nadmakarona, ale niebawem i ona zniknela z oczu, a waski skrawek ziemi zasnula mgla.
Przez pierwsze dwa dni zegluga odbywala sie nader sprawnie. Pogoda sprzyjala, a pomyslna wieja popychala nawe zgodnie z przewidzianym kursem. Ambo kolysal sie na koncu zerdzi i podsycal zarlocznosc rekinow, ktore nie szczedzac wysilku pruly fale i niosly statek z szybkoscia dwunastu supelkow na godzine. Pan Kleks zaglebial sie w samoczynna mape, stojac na rekach. Obliczal odleglosci. Rownoczesnie raz po raz wymachiwal w gorze nogami, wskazujac w ten sposob wlasciwy kierunek zeglugi. Kapitan odpowiednio przesuwal zerdz w prawo lub w lewo i w ten sposob sterowal statkiem. Zaloga miala jednak bardzo kwasne miny.
Parzybrodzi zaopatrzyli bowiem statek w dwa zbiorniki zupy szczawiowej i ten jednostajny posilek przyprawial marynarzy o mdlosci. Totez pan Kleks musial co pewien czas odrywac sie od mapy i podnosic Bajdotow na duchu.
– Co za zupa! – wolal glaszczac sie po brzuchu. – Pysznosci! Nigdy nie jadlem nic rownie smacznego. Trzeba byc skonczonym durniem, zeby nie delektowac sie tak wybornym smakiem. Bodajbym do konca zycia jadal taka zupe!
Po takich slowach oblizywal sie wysuwajac jezyk niemal do polowy brody, po czym palaszowal dla przykladu czubaty talerz zupy.
Tymczasem rekiny, pozbawione zeru, zaczely stopniowo slabnac. Po dwoch dniach mogly zdobyc sie juz tylko na pojedyncze zrywy. Resztkami sil wyskakiwaly nad powierzchnie wody w nadziei, ze zdolaja wreszcie pochwycic Amba. Zarlocznie szczerzyly zeby, po czym z pluskiem opadaly na fale.
Trzeciego dnia o swicie, kiedy pan Kleks drzemal jeszcze w hamaku, pogwizdujac przez sen marsza krasnoludkow, na dno statku zbiegl przerazony kapitan i zawolal:
– Wszyscy na stanowiska! Statek w niebezpieczenstwie!
Pan Kleks, nie przestajac mruczec i pogwizdywac, odbil sie nogami od hamaka i dal susa na poklad. Natychmiast otoczyla go wystraszona zaloga.
Dal straszliwy wicher. Broda pana Kleksa rozwiewala sie jak postrzepiony zagiel. Oszalale z glodu rekiny dostaly krecka i goniac za wlasnymi ogonami, wprawialy statek w ruch wirowy. Wsrod huku zawiei parzybrodzka beczka krecila sie na wzburzonych falach jak karuzela.
Zaloge ogarnela panika. Jeden z marynarzy zdjal buty i rzucil je w spienione nurty. Inni odrywali guziki od marynarskich bluz i ciskali je rekinom w oczy. Wzmoglo to wscieklosc wyglodnialych bestii do tego stopnia, ze wparly sie lbami w lewy bok statku i usilowaly go wywrocic.
Sytuacja stawala sie rozpaczliwa.
Wtedy to wlasnie rozlegl sie potezny glos pana Kleksa:
– Zachowac spokoj! Kto nie zastosuje sie do moich rozkazow, zostanie wyrzucony za burte! Jestem z wami i potrafie was ocalic! Wszyscy na stanowiska!
Marynarze natychmiast opanowali trwoge. Nawet Ambo przestal szczekac zebami.
– Kapitanie! – grzmial dalej glos pana Kleksa. – Zarzadzam wylanie do morza calego zapasu zupy szczawiowej!
Niezwlocznie na rozkaz kapitana osmiu roslych Bajdotow skoczylo w glab statku. Po chwili zupa z obu zbiornikow splywala z burt na wzburzona wode. Zgestniale fale opadly. Rekiny poczuly w pyskach smakowita strawe i uspokoily sie. Pozywna zupa szczawiowa saczyla sie im przez zacisniete zeby do wyglodnialych zoladkow.
Pan Kleks jedna reka uchwycil sie zerdzi i na wydetym przez wiatr surducie unosil sie nad woda jak balon, badajac sytuacje. Po powrocie na poklad rzekl do kapitana:
– Na rekiny nie mozemy juz dluzej liczyc. Wszystkie zapadly na szczekoscisk, owrzodzenie zoladkow, zanik nerek i puchline wodna. Zajrzalem im w oczy. Na dnie oka kazda z nich ma wypisana swoja chorobe. Dlugo nie pociagna. Gdy dostana drgawek, zatopia nam statek. Zupa nie przywroci im sil ani zdrowia.
– Co robic w tej sytuacji? – zapytal pobladly kapitan.
– Przeciac liny – oswiadczyl pan Kleks, oburacz wyzymajac zmoczona brode.
Kapitan wyciagnal z pochwy swoj marynarski kordelas, wyostrzyl go o podeszwe buta i poprzecinal liny. Uwolnione bestie morskie wywrocily sie brzuchami do gory i zniknely pod woda.
Statek pozbawiony balastu, gnany wiatrem, podyrdal przez fale na podobienstwo korka. Sztorm ustal. Zmordowani marynarze poczuli ostry glod.
– Coz, zupa szczawiowa nie smakowala wam – powiedzial z przekasem pan Kleks. – Teraz przynajmniej nie bedziecie grymasili.
– Jesc! – zawolal Ambo.
– Jesc! – wrzasneli chorem Bajdoci.
Pan Kleks siegnal do przepastnych kieszeni swoich spodni i wyciagnal z nich garsc ocalalych odzywczych pastylek, ktore otrzymal na droge od Patentoniusza XXIX. Kapitan ustalil racje dzienne po cwierc pastylki na kazdego czlonka zalogi.
– Woda nam sie konczy – powiedzial z troska w glosie. – Nie wiem, czy przetrzymamy do konca tygodnia.
Ale pan Kleks tego nie slyszal. Nie chcial jesc ani pic, tylko stal na jednej nodze i myslal. Podczas badania rekinow z kieszeni surduta wypadly mu podarunki Wielkiego Wynalazcy. Dalekowzroczne okulary i maszynka do zgadywania mysli poszly na dno. Samoczynna mapa unosila sie w oddali na falach. Mozna bylo na niej dojrzec jedynie kawalek Morza Kormoranskiego i skrawek wyspy, ktora, do polowy obgryziona przez ryby, przypominala raczej polwysep.
Kazdy inny popadlby w rozterke. Powtarzam – kazdy inny. Ale nie pan Kleks. Ten wielki uczony stal na jednej nodze i rozmyslal. Broda jego odchylala sie tym razem na poludnie. Po pewnym czasie zawolal marynarzy, kazal im ustawic w pozycji pionowej zerdz, do ktorej poprzednio byl uwiazany Ambo, i mocno trzymac w rekach. Nastepnie wdrapal sie na jej szczyt i trzymajac sie jedna reka, zawisl w powietrzu. Wiatr wydal jego obszerny surdut, kieszenie i kamizelke jak zagle. Po chwili statek mknal w kierunku wskazanym przez brode pana Kleksa. Marynarze kurczowo utrzymywali zerdz w pozycji pionowej, a kapitan zaintonowal pomocniczy hymn Bajdocji:
Kiedy sily swe podwajasz,
Brzmi donosniej haslo to:
Niech nam zyje Wielki Bajarz
Sto lat, sto lat, sto lat, sto!
Wszyscy ochoczo podchwycili te wspaniala piesn na czesc Wielkiego Bajarza, po czym zapadla cisza. Kazdy z Bajdotow staral sie ulozyc w mysli swoja codzienna bajke.
Kiedy zapadla noc, pan Kleks zsunal sie po zerdzi na dol, a zaloga udala sie na spoczynek.
– Ja zostaje na wachcie – oswiadczyl pan Kleks. – Umiem spac z otwartymi oczami, a poza tym lubie przygladac sie ksiezycowi. Moj profesor z Salamanki nauczyl mnie poslugiwac sie sila przyciagania ksiezyca w zegludze dalekomorskiej.
Niebawem w glebi statku rozleglo sie chrapanie dwudziestu siedmiu marynarzy. Tylko kapitan opowiadal przez sen bajke o rekinie, ktoremu popsul sie zab, wiec zaplombowal go sobie zlota rybka.