Podroze Pana Kleksa - Brzechwa Jan (читаемые книги читать онлайн бесплатно полные TXT) 📗
Po kapieli podroznicy jeszcze raz sie posilili, po czym na rozkaz wielkiego uczonego zabrali sie do budowania tratwy. Powiazali pasami bambusowe szczudla, pokryli je warstwa palmowych lisci, dokola zas umocowali plywaki z drzewa korkowego.
Pan Kleks przygladal sie pracy Bajdotow i z wlasciwym mu znawstwem kierowal budowa tratwy.
Tak, tak, moi drodzy. Pomyslowosc pana Kleksa byla naprawde niewyczerpana.
O godzinie piatej czasu podwieczorkowego wielki uczony zarzadzil zbiorke i przemowil do Bajdotow:
– Nie tracmy z oczu glownego celu naszej wyprawy. Bajdocja czeka na atrament i musimy jej tego atramentu dostarczyc! Niech nazywam sie Alojzy Babel, jesli nie dotrzymam obietnicy danej Wielkiemu Bajarzowi! Bosman Kwaterno! Wystap! Mianuje cie kapitanem. Zarzadzam zaokretowanie zalogi! Spocznij!
Wkrotce tratwa odbila od brzegu. Pan Kleks stal na przodzie na jednej nodze i patrzac w dal, rozczesywal palcami swoja rozlozysta brode. Na ramieniu jego usiadla kolorowa papuga i dziobala go w ucho. Ale pan Kleks nie zwracal na to uwagi. Obliczal w myslach odleglosc do nieznanego kraju i niebawem ustalil, ze lezy on na prawym brzegu, za dwudziestym siodmym zakretem rzeki.
– Nie tracmy nadziei – powiedzial wreszcie polglosem. – Niech nazywam sie Alojzy Babel, jesli wroce do Bajdocji z pustymi rekami.
Kapitan Kwaterno dzielnie prowadzil tratwe. Przy sterze czuwal doswiadczony sternik Limpo. Nadzy do pasa marynarze po kilku dniach opalili sie na braz. Jedynie pan Kleks nie sprzeniewierzal sie swoim zwyczajom. Trwal na posterunku w surducie i kamizelce, w sztywnym kolnierzyku, z fantazyjnie zawiazanym krawacie. Byl to czlowiek nie tylko wielkiego umyslu, ale rowniez niezlomnych zasad.
Po dwoch tygodniach spokojnej zeglugi nastapil okres tropikalnych burz.
Deszcz lal strumieniami, blyskawice rozdzieraly czarny pulap chmur, a pioruny jak opetane bily w przybrzezne drzewa.
Tu i owdzie wybuchaly pozary wywolujac poploch wsrod ptakow. Hipopotamy i krokodyle kotlowaly sie w wodzie i nurkowaly po kazdym uderzeniu pioruna.
Zdawalo sie, ze natura sprzysiegla sie przeciwko podroznikom. Tratwa slizgala sie z fali na fale, przybierajac chwilami pozycje niemal pionowa, pograzala sie w spienionym nurcie i wyplywala znow na powierzchnie. Zaloga kurczowo trzymala sie skorzanych spojen, ratujac rownoczesnie marynarzy, ktorych zmywala wzburzona fala.
Na prawym brzegu rzeki plonely lasy. Lewego w ogole nie mozna bylo dosiegnac wzrokiem.
Burze morskie mogly uchodzic za niewinna igraszke wobec tego rozszalalego nurtu, pelnego wirow, obalonych przed wiekami pni drzewnych, oszalalych zwierzat i plazow.
Nieustraszony pan Kleks, balansujac to na jednej nodze, to na drugiej nodze, stal z rozwiana broda na przodzie tratwy.
– Glowy do gory! – wolal do lezacych na brzuchach Bajdotow. – Plyniemy zgodnie z planem! Zostalo nam tylko osiemnascie zakretow! Zblizamy sie do celu! Nie bac sie! Jestem z wami!
Dla dodania otuchy marynarzom pan Kleks igral z niebezpieczenstwem. Od czasu do czasu wskakiwal na grzbiet przeplywajacego obok hipopotama, klepal go po lbie i wykrzykiwal donosnie:
– Hip-hip! Hi-po! Hi-po-po! Tam-tam! Wista!
Po odplynieciu na znaczna odleglosc pan Kleks odbijal sie od zadu hipopotama i dawal susa z powrotem na tratwe. Wykonywal przy tym w powietrzu ruchy rekami jak zawodowy plywak.
Po kazdej takiej przejazdzce na hipopotamie wyciagal z kieszeni kilka tuzinow latajacych ryb, ktore zlowil po drodze, i rzucal je zglodnialym marynarzom. Bajdoci tarli jedna rybe o druga tak dlugo, az pod wplywem wytworzonego ciepla tracily smak surowizny. Po tym zabiegu patroszyli je i zjadali z wielkim apetytem.
Pewnej nocy, gdy burza jeszcze szalala, pan Kleks oswiadczyl:
– Kapitanie, chcialbym zdrzemnac sie godzinke. Niech pan liczy do dziesieciu tysiecy, a potem prosze mnie obudzic.
Po tych slowach przywiazal sie dla bezpieczenstwa broda do krawedzi tratwy i zapadl w gleboki sen. Jego chrapanie zagluszalo huk grzmotow. W chwili gdy kapitan doliczyl juz do siedmiu tysiecy dwustu dwudziestu czterech, nastapilo owo straszliwe wydarzenie, ktore wielu kronikarzy zanotowalo jako najwieksza katastrofe tamtych czasow.
Otoz wyobrazcie sobie, ze nagle – kiedy juz wiatr nieco ucichl, a burza miala sie ku koncowi – jeden z ostatnich piorunow uderzyl w tratwe, przetoczyl sie w poprzek i odcial jak nozem te czesc, na ktorej spal pan Kleks.
Byl to waski skrawek, szerokosci poltora lokcia. Oderwany od tratwy i porwany przez prad, pomknal w zawrotnym pedzie w dol rzeki, unoszac na sobie spiacego pana Kleksa.
Kapitan Kwaterno usilowal dogonic wplaw uciekajacy odcinek tratwy, ale krokodyle zastapily mu droge. Bajdoci z trudem zdolali wyratowac kapitana z opresji. W dodatku trafili na wir, ktory kolowal ich tak dlugo, ze calkiem stracili z oczu pana Kleksa, aczkolwiek plonacy las oswietlil rzeke.
Oderwana tratewka plynela coraz szybciej. Wielki uczony spal chrapiac i pogwizdujac. Obudzil sie dopiero kolo poludnia, gdy burza juz calkiem ustala. Leniwe fale znowu toczyly sie spokojnie i majestatycznie.
Poprzez rzednace chmury przezieraly promienie slonca.
Pan Kleks przeciagnal sie, rozsuplal brode, ziewnal i zawolal wesolo:
– Kapitanie! Wypogodzilo sie! Glowa do gory!
Ale ani kapitan, ani zaden z marynarzy nie podniosl glowy do gory. Byli zbyt daleko, aby slyszec glos uczonego. Przy dwudziestym pierwszym zakrecie rzeka sie rozwidlala i tratwa Bajdotow poplynela w niewlasciwym kierunku, do zupelnie innego kraju, ktorego nikt jeszcze nie odkryl i dlatego do niedawna nie bylo go na zadnej mapie swiata. Dopiero po pietnastu latach pewien znakomity podroznik odnalazl rozbitkow. Zyli sobie wsrod tubylcow, w otoczeniu zon i dzieci, hodowali drob, a kapitan Kwaterno obwolany zostal krolem i panowal jako Kwaternoster I.
Ale to juz calkiem inna historia, ktora byc moze napisze w przyszlosci albo nawet jeszcze pozniej.
Na razie jednak wrocmy do pana Kleksa.
Otoz w chwili, kiedy nasz wielki uczony zawolal: „Glowa do gory!”, spostrzegl, ze jest zupelnie sam. Wtedy szybko zrobil zeza do srodka, skrzyzowal spojrzenia i zdwoil sile wzroku, co pozwolilo mu dojrzec w odleglosci piecdziesieciu mil tratwe Bajdotow. Ale bylo juz za pozno.
Zamiast w prawa odnoge rzeki tratwa poplynela w lewa i zniknela z pola widzenia.
Slawna i dzielna zaloga bajdockiego statku „Apolinary Mrk” odlaczyla sie na zawsze od pana Kleksa, a zdradliwe fale uniosly ja w nieznane.
Wielki uczony zostal sam. On, ktory umial poskramiac rekiny i krokodyle, ktory potrafil okielznac hipopotama, stal teraz na jednej nodze, z rozpostartymi rekami i rozwiana broda, rozmyslajac nad losem towarzyszy wyprawy.
Po chwili zaczal glosno mowic do siebie, jako ze lubil rozmawiac z madrymi ludzmi:
– No tak… Oczywiscie… Wszystko mozemy przewidziec, moj Ambrozy… Bajdoci poplyneli na poludniowy zachod… Za jedenascie dni doplyna do nieznanego kraju… Wiemy, ze ten kraj istnieje… Oznaczylismy go swego czasu na naszej mapie nazwa Alamakota… W porzadku… Dalej wszystko wiadomo… Glowa do gory, Ambrozy! Wyprawa trwa!…
Po tych slowach, pelnych otuchy i nadziei, pan Kleks obliczyl przebyte zakrety rzeki:
– Zgadza sie – powiedzial obciagajac surdut i poprawiajac krawat. – Za pol godziny zawiniemy do portu.
Polozyl sie na brzuchu i zaczal rekami sterowac w kierunku brzegu. W oddali na wynioslosci widnialy jakies zabudowania.