Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred (серии книг читать онлайн бесплатно полностью .txt) 📗
– Chodzcie – powiedzial Pico. – Mozemy wrocic pieszo. To niecala mila, rozgrzejemy sie w ruchu. Zmeczeni, przemoczeni, ale szczesliwi chlopcy pomaszerowali w dol wraz z innymi. Waska bita droga, blotnista od deszczu, zatloczona byla ciezarowkami i pieszymi, zmierzajacymi wolno na poludnie. Na wprost majaczyl wysoki grzbiet, oddzielajacy Santa Inez od wyschnietego strumienia.
Pico obrzucil spojrzeniem tlumy grzeznace w blocie i pociagnal za soba swych towarzyszy.
– Tedy jest krotsza i przyjemniejsza droga do hacjendy – wyjasnil detektywom i wujkowi Tytusowi.
Poszli skrajem tamy i znalezli sie na wielkim, pokrytym niskimi zaroslami wzniesieniu u stop wysokiego pasma wzgorz. Bylo to wzniesienie, ktore zamykalo strumien po zachodniej stronie. Niewyrazna sciezka wiodla w dol do koryta rzeki. Nim zeszli w dol, obejrzeli sie za siebie. Caly obszar powyzej tamy, po obu stronach rzeki, byl zniszczony przez ogien.
– Spalona ziemia nie zdola zatrzymac wody – powiedzial posepnie Leo Guerra. – Jesli bedzie dalej padalo, dojdzie do powodzi.
Szli spiesznie w dol wzniesienia i wzdluz blotnistego teraz koryta Santa Inez. Po drugiej stronie rzeki przebiegala bita droga, prowadzaca przez ranczo Norrisow. Byla rowniez zatloczona pojazdami i ludzmi wracajacymi na szose lokalna. Detektywi dostrzegli sunaca wolno polciezarowke Norrisow. Chudy siedzial wraz z innymi na platformie. Zobaczyl chlopcow po drugiej stronie rzeki, ale nawet on byl zbyt zmeczony, by zareagowac.
– Czy to juz ziemia Norrisow? – zapytal Bob.
Pico skinal glowa.
– Rzeka stanowi nasza granice, od szosy lokalnej az po tame. Potem granica biegnie na polnocny wschod, przez krotki odcinek w gorach. Tama i rzeka powyzej niej znajduja sie w calosci na naszej ziemi.
Wysokie skaliste wzniesienie na prawo od nich obnizylo sie. Detektywi mogli teraz widziec poza nim kilka dlugich wzgorz, wybiegajacych na poludnie. Pico wszedl na trawiasty szlak, odbijajacy od koryta rzeki i wiodacy przez male pagorki. Maszerowali, rozciagnieci w dlugi sznur, i podziwiali nie dotkniety ogniem krajobraz. Pagorki byly porosniete rzadkimi, niskimi zaroslami, miedzy ktorymi przeswiecaly brazowe skaly. Dym wciaz unosil sie w powietrzu, ale deszcz niemal ustal. Slonce na chwile przebilo sie przez chmury i zaszlo.
Pete mial wciaz dosc sil, by isc szybko, a Jupiter zbyt sie niecierpliwil, by marudzic. Wkrotce obaj wysuneli sie na czolo pochodu. Gdy wspinali sie po zboczu ostatniego wzgorza, odbili juz od reszty o dziesiec lub dwadziescia metrow.
– Jupe! – wykrzyknal Pete wskazujac w gore.
Wysoko, na gorskim grzbiecie nad nimi, przez snujacy sie dym przebijal sie mezczyzna na wielkim, czarnym koniu! Chlopcy wpatrywali sie w polmroku w szarzujacego wierzchowca, ktorego potezne kopyta bily przesycone dymem powietrze i ktorego glowa…
– On… on… – wyjakal Jupiter. – On nie ma glowy!
Stojacy deba na grani wielki kon byl stworem bezglowym.
– Uciekajmy! – wykrzyknal Pete.
Rozdzial 4. Bezglowy kon
Mieli wrazenie, ze bezglowy kon skacze na nich przez dym!
Pete i Jupiter zawrocili w ucieczce, rownoczesnie Bob i Diego biegli w gore. Za nimi, waska sciezka wsrod wzgorz, spieszyli wujek Tytus, Pico, Leo Guerra i Porfirio Huerta.
– On nie ma glowy! – wrzeszczal Pete. – To duch! Uciekajmy!
Bob zatrzymal sie i spojrzal w gore na jawiacego sie w rzedniejacym dymie konia i jezdzca. Otworzyl szeroko oczy.
– Jupe, Pete, to tylko… – zaczal.
Diego pokladal sie ze smiechu.
– To posag Cortesa, chlopcy! Dym wywolal wrazenie, ze kon sie porusza!
– To nie moze byc Cortes! – krzyczal Pete. – Ten wasz posag mial glowe!
– Glowe? – Diego przygladal sie uwaznie. – Alez tak, kon stracil glowe! Ktos uszkodzil posag! Pico!
– Widze – powiedzial Pico, ktory zblizyl sie wraz z pozostalymi. – Chodzmy sie temu przyjrzec.
Wdrapali sie po zasnutym dymem zboczu pod drewniany pomnik. Tulow zarowno konia, jak i jezdzca byl grubo wyciosany z jednego kloca. Nogi, rece, miecz i siodlo wyrzezbiono oddzielnie i polaczono z korpusem zwierzecia. Kon byl caly czarny, tylko ozdobiony kastylijska zolcia i czerwienia. Pod wysokim siodlem, packi farby mialy wyobrazac wzorzysta kape. Jezdziec byl rowniez pomalowany na czarno, z wyjatkiem zoltej brody, niebieskich oczu i czerwonych ozdob na zbroi. Farba juz dawno wyblakla.
– Pomnik odmalowywano dosc systematycznie, ale ostatnio nie zdolalismy o to nalezycie zadbac – powiedzial Diego. – Mysle, ze drewno zaczyna teraz gnic.
W trawie tuz przy pomniku zobaczyli odlamana glowe konia z otwartym pyskiem, pokrytym wyblakla czerwienia. Pico wskazal na ciezki metalowy pojemnik, lezacy obok.
– To odwalilo koniowi glowe. Puszka po chemikaliach do gaszenia ognia. Musiala spasc z samolotu albo helikoptera, kiedy lecialy nad pomnikiem.
Pete przykucnal, zeby obejrzec glowe. Dlugi kawal drewna tworzyl ja wraz z szyja konia. Glowa i szyja byly wydrazone w srodku, jakby rzezbiarz chcial zmniejszyc ich wage przed przymocowaniem do tulowia. Cos wystawalo nieco z wydrazonej szyi. Pete wyciagnal to na zewnatrz.
– Co to? – zapytal.
– Daj obejrzec – poprosil Jupiter.
Trzymal teraz w rece dlugi, cienki walec ze skory, usztywniony matowym metalem i pusty w srodku.
– Wyglada jak pochwa miecza – powiedzial z namyslem. – Wiesz, to, w czym nosi sie miecz, jak rewolwer w olstrze. Tylko…
– Tylko ze to zbyt obszerne – dokonczyl Bob. – Miecz na pewno by w tym grzechotal.
– I nie ma petli do zawieszenia na pasie – dodal Jupe.
– Pokazcie mi to – Pico wzial walec i kiwnal glowa. – Jupiter ma troche racji. To nie jest pochwa, lecz pokrowiec. Nakladalo sie go na pochwe dla zabezpieczenia cennego miecza, gdy sie go nie nosilo. Wyglada na bardzo stary.
– Stary? Cenny? – Diego ozywil sie nagle. – Moze to pokrowiec na miecz Cortesa! Pete, zajrzyj do wnetrza glowy konia.
Pete grzebal juz w odlamanej glowie. Potem wstal i zbadal caly pomnik. Potrzasnal glowa.
– Niczego wiecej nie ma ani w szyi, ani w glowie, a tulow i nogi sa pelne, nie wydrazone.
– Glupstwa, Diego – mruknal Pico. – Miecz Cortesa zaginal dawno temu.
– Czy to byl jakis cenny miecz? – zapytal Pete.
– Chyba tak, choc czasem mialem watpliwosci – odparl Pico. – Nasz przodek, Carlos Alvaro, pierwszy, ktory przybyl do Nowego Swiata, uratowal kiedys z zasadzki armie Cortesa. W dowod uznania otrzymal od Cortesa miecz. Powiadano, ze byl to miecz specjalny, paradny, podarowany Cortesowi przez krola Hiszpanii. Podobno mial rekojesc ze szczerego zlota i caly byl inkrustowany drogimi kamieniami. Kiedy Rodrigo Alvaro osiadl na tej ziemi, przywiozl miecz ze soba.
– Co sie z nim pozniej stalo? – zapytal Jupiter.
– Przepadl w 1846 roku, na poczatku wojny amerykansko-meksykanskiej, gdy do Rocky Beach wkroczyli zolnierze jankesow.
– Chcesz powiedziec, ze ukradli go amerykanscy zolnierze?! – wykrzyknal Pete.
– Prawdopodobnie – powiedzial Pico. – Wszyscy zolnierze maja zwyczaj zabierania cennych rzeczy w kraju nieprzyjaciela. Urzednicy wojskowi zapewniali pozniej, ze nigdy nie slyszeli o mieczu Cortesa i byc moze to prawda. Mego prapradziadka, don Sebastiana Alvara zastrzelili Amerykanie przy probie ucieczki z aresztu. Wpadl do oceanu i nigdy go nie znaleziono. Dowodca garnizonu jankesow w Rocky Beach uwazal, ze miecz wpadl do morza wraz z don Sebastianem. W kazdym razie przepadl. Moze wcale nie byl tak bajeczny. Po prostu zwykly miecz, ktory moj prapradziadek mial przypasany w czasie ucieczki.
– Ale nikt nie wie – powiedzial Jupiter z namyslem – co naprawde stalo sie z mieczem. I ktos musial wlozyc do pomnika ten stary pokrowiec, i…
– Pico! Hacjenda plonie!
Diego stal na krawedzi po drugiej stronie grani. Wszyscy przylaczyli sie do niego i wpatrywali sie z przerazeniem w dal. Hacjenda stala w ogniu!