Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (книги полностью бесплатно .TXT) 📗
Na nic wszakze nie zdaly sie nieodparte argumenty, na nic najlepsza wola, na nic spacer, ktory zakonczyl sie dopiero przy ksiezycu, na nic romantyczny nastroj, upiekszony muzyka i rozmowy: Marysia powrocila do domu zniechecona, smutna i zdecydowana juz nigdy wiecej ani z panem Sobkiem, ani nikim innym do Trzech Gruszek nie chodzic.
W nocy snil sie jej straszny sen. Widziala siebie i mlodego Czynskiego. Jechali motocyklem z szalona szybkoscia, uciekali przed pozarem, ktory wciaz ich dopedzal. Nagle otworzyla sie przed nimi przepasc, spadli na kamieniste dno... I bylo wiele krwi, a on powiedzial:
— Przez ciebie umieram.
Ona odczula, ze tez umiera, i zaczela wolac ratunku. Gdy otworzyla oczy i oprzytomniala ze snu, zobaczyla pochylona nad soba pania Szkopkowa.
— Sen mara! Bog wiara! — mowila. — Co ci sie snilo, zes tak krzyczala? W pierwszej chwili Marysia chciala opowiedziec swoj sen, lecz. przypomniawszy sobie, ze pani Szkopkowa umie sny tlumaczyc, wolala zamilczec. Moze sen oznaczal cos nieprzychylnego dla pana Czynskiego, ktorego pani Szkopkowa i tak nie lubila. Gotowa by przy okazji powiedziec mu cos przykrego.
— Krzyczalam?... Sama nie wiem dlaczego — powiedziala Marysia. — Moze i snilo mi sie cos. Sny tak latwo sie zapomina.
Marysia jednak nie zapomniala. Nazajutrz, gdy ujrzala konie z Ludwikowa i pana Lecha na bryczce, az wzdrygnela sie. Przekonana byla, ze tym razem wstapi.
Mylila sie i tym razem. Po papierosy przyslal stajennego! Stajennego!
Widocznie z uporem unikal widzenia sie z nia. Dalszy bieg wypadkow potwierdzil to w zupelnosci. Nie bylo dnia, by nie przyjezdzal do miasteczka lub przez miasteczko. Czasem bryczka, czasem konno, a najczesciej motocyklem. W zeszlym roku nigdy tak czesto nie bywal. Teraz widocznie robil to na zlosc Marysi lub z jakichs innych powodow, ktorych nie umiala dociec.
Ilekroc byl bez okularow motocyklowych, mogla zauwazyc, ze twarz mu zeszczuplala, zmizerniala i nabrala jakiegos niemal ponurego, zacietego wyrazu.
— Moze spotkalo go cos zlego? — zaniepokoila sie i zaraz skarcila siebie za ten niewczesny niepokoj: — Jakim prawem i po co tym sie przejmuje?!...
W koncu ogarnela ja apatia. Nie zrywala sie juz na odglos turkotu, tetentu czy warkotu motoru do okna, starala sie w ogole tego nie slyszec.
I kiedy juz reszte stracila nadziei — stalo sie.
Byl to dzien dwudziestego czwartego czerwca. Od rana w sklepie byl duzy ruch, jak zawsze w dniu imienin ksiedza proboszcza: kupowano laurki. Dzieci szkolne, z ochronki, z przytulku, tercjarki i inni. Dopiero kolo dziewiatej uspokoilo sie i miala czas zejsc do piwnicy po wyroby tytoniowe, by chociaz kilka paczek ulozyc na wystawie. Wziela je do fartuszka i po stromej drabince weszla na gore. Odwrocila sie i krew uciekla jej do serca: o dwa kroki przed nia stal on.
Nie wiedziala, czy wydobyl sie z jej ust okrzyk, nie wiedziala, ze z fartuszka posypaly sie na ziemie pudelka papierosow. Wiedziala tylko, ze swiat sie kreci w szalonym, nieprzytomnym tempie i ze upadlaby na pewno, gdyby nie to, ze on trzyma ja mocno, przytulona do siebie. De, razy pozniej usilowala chwila po chwili, mgnienie po mgnieniu odtworzyc w swojej pamieci to wielkie, to cudowne zdarzenie — nie umiala. Pamietala tylko ostre, jakby gniewne spojrzenia jego czarnych oczu, a potem niemal bolesny uscisk i bezladne slowa, ktorych wowczas nie rozumiala, lecz ktorych tresc zdawala sie bezposrednio wlewac do jej krwi.
A potem ktos wszedl do sklepu i odskoczyli od siebie polprzytomni. Klient posadzil ja na pewno o zaczadzenie lub o utrate orientacji. Nie mogla pojac, o co mu chodzi, nie umiala obliczyc naleznosci. Gdy wreszcie wyszedl z pakunkiem, sama wybuchnela smiechem.
— Zupelnie zglupialam! Co ja mu dawalam zamiast papieru kancelaryjnego! Boze! Niech pan spojrzy!
Wskazywala na rozlozone na ladzie najrozmaitsze przedmioty i smiala sie, Smiala, nie mogac powstrzymac tego radosnego smiechu. Cos w niej drgalo, cos trzepotalo. Cos zrodzilo sie do zycia, nowego, wspanialego, jasnego, uskrzydlonego, jak wielki bialy ptak.
Czynski stal nieruchomo i wpatrywal sie w nia z zachwytem. Napisal jej kiedys w depeszy, ze uwazaja za najpiekniejsza dziewczyne... Teraz jednak byla tak piekna, jaka jej jeszcze nigdy nie widzial.
— A to ladnie! Bardzo ladnie — mowila. — Przyjezdzac tyle razy i nie wstapic do mnie! Myslalam, ze sie pan obrazil.
— Czy obrazilem sie? Ale pani zartuje! Ja nienawidzilem pani!
— Za co?
— Za to, ze nie moglem o pani zapomniec, panno Marysiu. Za to, ze ani bawic sie, ani pracowac nie moglem.
— I dlatego pan, przejezdzajac kolo sklepu, odwracal oczy w przeciwna strone?
— Tak! Wlasnie dlatego. Wiedzialem, ze sie pani nie podobam, ze pani mnie lekcewazy!...
Zadna kobieta dotychczas nie lekcewazyla mnie. Wiec dalem sobie slowo honoru, ze nie zobacze pani juz nigdy.
— Popelnil pan tedy az dwie brzydkie rzeczy: najpierw dajac slowo, a pozniej je lamiac. Czynski potrzasnal glowa.
— Panno Marysiu, nie potepilaby mnie pani, gdyby pani wiedziala, co to jest tesknota.
— Jak to! — oburzyla sie. — Dlaczego to mam nie wiedziec, co to jest tesknota? Moze lepiej od pana wiem.
— Nie! — Machnal reka. — To niemozliwe. Pani nie moze miec najmniejszego pojecia o tesknocie. Czy pani wie, ze czasami sadzilem, ze dostalem bzika?... Tak! Bzika!... Nie wierzy pani? To prosze spojrzec.
Wydobyl z kieszeni cienka, rozowa ksiazeczke.
— Wie pani, co to jest?
— Nie.
— To jest bilet okretowy do Brazylii. Na kwadrans przed odplynieciem okretu musialem zabrac z pokladu moje kufry i zamiast do Brazylii przyjechalem do Ludwikowa. Nie moglem, wprost nie moglem! A pozniej byla to najwieksza meczarnia! Staralem sie dotrzymac danego sobie slowa, ale nie moglem wyrzec sie przyjazdow do Radoliszek. Nie wolno mi bylo szukac spotkania z pania, lecz moglo sie zdarzyc przypadkowo. Prawda?... Wowczas nie zlamalbym slowa.
Marysia nagle spowazniala.
— Zdaje sie, ze postapil pan zle nie dotrzymujac danej sobie obietnicy.
— Dlaczego? — oburzyl sie.
— Bo... mial pan slusznosc, nie chcac wiecej widziec sie ze mna.
— Bylem idiota! — zawolal z przekonaniem.
— Nie, byl pan rozsadny. Dla nas obojga... Przeciez to nie ma zadnego sensu.
— Ach, tak?... Czy pani naprawde nie znosi mnie do tego stopnia, ze nawet widywac sie ze mna nie chce? Spojrzala mu prosto w oczy.
— Nie, prosze pana! Bede zupelnie szczera. I ja tesknilam za panem bardzo, bardzo...
— Marysienko! — Wyciagnal do niej rece.
Potrzasnela glowa.
— Zaraz, powiem wszystko. Niech pan zaczeka. Tesknilam bardzo. Bylo mi zle... Tak zle.
Nawet... plakalam...
— Moja ty jedyna! Moj cudzie!
— Ale — ciagnela — doszlam do przekonania, ze latwiej zapomne o panu, gdy nie bedziemy sie widywac. Jakiz cel moze miec nasza znajomosc?... Pan jest przecie dosc rozumny, by lepiej to widziec ode mnie.
— Nie — przerwal — wlasnie jestem dosc rozumny, by widziec, ze pani nie ma racji, panno Marychno. Ja pania kocham. Pani oczywiscie nie — moze pojac, co to jest milosc. Ale lubi mnie pani. Byloby szalenstwem dalsze skazywanie siebie na rozstanie. Pani mowi o celu! A czyz to nie piekny cel, czy nie dostatecznie usprawiedliwiony i wazki juz samo widywanie sie, same rozmowy, sama przyjazn? Coz pani szkodzi widywac sie ze mna... Bo prosze posluchac!...
Sluchala uwaznie i nie mogla odmowic mu slusznosci, nie mogla odmowic, tym bardziej iz chciala, by ja przekonal. A on umial byc przekonywajacy.
Zreszta nie mogla mu przeciez zabronic bywania w sklepie, do ktorego mial wstep kazdy klient. Z klientami zas nalezalo rozmawiac grzecznie. Totez od tego dnia pan Lech Czynski przyjezdzal codziennie, a jego wierzchowiec lub motocykl, stojac przed sklepem pani Szkopkowej, wywolywal powszechna sensacje w miasteczku, liczne komentarze i zazdrosc, ktora naturalnym rzeczy porzadkiem przerodzila sie w to, co nazwano zgorszeniem publicznym.