Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (книги полностью бесплатно .TXT) 📗
— Zeby tylko wyzdrowial!
Przebiegu katastrofy nie pamietala wcale. Nie zauwazyla, by cos lezalo na drodze. Wiedziala, ze jechali dosc szybko i ze nagle wyleciala w powietrze. To wszystko. Nie czula ani bolu, ani potem goraczki. Gdy ocknela sie, byla zdziwiona, ze znajduje sie w nie znanej sobie izbie, nie zas na motocyklu, wsrod zarosli. Nie zdawala tez sobie sprawy z tego, ze byla juz jedna noga na tamtym swiecie. Antoni Kosiba nie wspominal jej ani slowem o swej tragicznej walce o jej zycie, nie powiedzial, jak powaznym i ciezkim ulegla okaleczeniom.
— Masz, golabeczko, na karku tam jedna kostke zlamana i dlatego ten niewygodny opatrunek ci zalozylem. A nie ruszaj, zlotko, glowa, bron Boze, nie staraj sie ruszac, bo sie cale zrastanie popsuje.
Przyrzekla posluszenstwo, lecz juz nazajutrz zaczela dopytywac sie, czy predko wstanie.
— Jakis czas musisz polezec — wymijajaco odpowiedzial znachor. Wiedzial, ze jest to sprawa dwoch miesiecy, lecz nie chcial jej smucic. Totez gdy biadala, ze straci posade u pani Szkopkowej, jezeli dluzej polezy, gdy napierala sie, ze sprobuj e wstac, ofuknal ja:
— Nie kus Opatrznosci! Dziekuj Bogu, ze zyjesz. A mnie sluchaj, bo nieszczescia napytasz!
— Juz dobrze, dobrze, kochany stryjciu Antoni. — Usmiechala sie don, skladajac rece. — Nie gniewaj sie!
— Gdziezbym sie gniewal! — Rozpromienil sie. — Jakze moglbym gniewac sie na ciebie, sloneczko ty moje!
— Tyle klopotu sprawiam...
— Jakiego znowuz klopotu! — oburzyl sie. — Toz dla mnie radosc najwieksza. A co do tej pani Szkopkowej, to i nie mysl o powrocie.
— Jak to?
— A po co ci to, golabeczko?... Ot, wyzdrowiejesz i u mnie tu zostaniesz... Usmiechnal sie i dodal:
— Jezeli zechcesz.
Antoni nie przyznawal sie do klopotow, o ktorych mowila Marysia, bo tez tych wszystkich zajec, jakie mial przy niej, za klopot nie uwazal. A zajec tych bylo duzo. Codziennie bral ja na rece, przenosil na swoje lozko do alkowy, a jej posciel starannie przescielal, codziennie recznikiem umaczanym w cieplej wodzie wycieral jej twarz i rece, no i przy pomocy lyzki karmil ja jak niemowle.
Do innych zabiegow przy chorej wzywal ktoras z kobiet, najczesciej mala Natalke, ktora Marysie wrecz uwielbiala, lecz i sam musial przy tym pomagac, bo zadna z kobiet nie mialaby tyle sil, by Marysie uniesc. Z poczatku dziewczyna bardzo krepowala sie jego obecnoscia, przyzwyczaila sie jednak wkrotce uwazajac „stryjcia Antoniego” za opiekuna, niemal za ojca.
Rozmawiala z nim szczerze o wszystkim, nie poruszajac wszakze jednego tematu. Zauwazyla, ze na kazda wzmianke o mlodym Czynskim jego twarz pochmurnieje. Domyslala sie, ze uwaza Leszka za winowajce katastrofy i ze przez katastrofe dowiedzial sie o ich samotnych wycieczkach do lasu, czego mu rowniez nie wybacza. Gdybyz mogla powiedziec otwarcie:
— Nie miej, stryjciu Antoni, zalu do niego, bo jest uczciwym chlopcem, kocha mnie i ozeni sie ze mna.
Ale powiedziec tego nie miala prawa. Musiala czekac na wiadomosc od narzeczonego. I dlatego od czasu do czasu zapytywala, czy nie ma do niej listu.
Znachor odgadywal, jakiego listu wypatruje, i za kazdym razem mrukliwie i krotko odpowiadal:
— Nie ma.
A mowil to takim tonem, jakby chcial dodac: — I nie bedzie.
Sam w glebi duszy byl zupelnie tego pewny, tak pewny, jak Marysia pewna byla czegos wrecz przeciwnego.
— Balamucil mlodzik, lekkoduch dziewczyne — myslal znachor — omal na tamten swiat nie wyprawil, pokaleczyl, a teraz za granica inna sobie znajdzie. Nawet slowka do niej nie napisze.
I przeswiadczenia Kosiby zdawaly sie byc uzasadnione. Od dnia katastrofy pol miesiaca juz minelo, a listu nie bylo, nawet nikt nie przyjechal z polecenia Czynskiego dowiedziec sie o zdrowie dziewczyny.
Marysia jednak nie tracila nadziei i wciaz tego oczekiwala. Ile razy po turkocie zblizajacym sie do mlyna rozpoznawala, ze to nie zwykly woz chlopski, lecz bryczka, tyle razy serce zaczynalo jej mocniej bic.
— A nuz to bryczka z Ludwikowa.
Tak bylo i tego dnia. Nie byla to jednak bryczka z Ludwikowa, lecz pozyczona przez posterunek policyjny w gminie. A w bryczce siedzial przodownik Ziomek, jeszcze jeden policjant i doktor Pawlicki.
Znachor wlasnie zajety byl karmieniem Marysi i rzuciwszy spojrzenie przez okno, znowu zanurzyl lyzke w misce, gdy otworzyly sie drzwi.
— Dzien dobry — powiedzial od progu przodownik. — My w sprawie do was, panie Kosiba. Jakze tam panna Marysia sie miewa?
— Dziekuje, panie przodowniku. Juz mi lepiej — wesolo odezwala sie dziewczyna.
— To i chwala Bogu.
— Pozwolcie panowie — ponuro zaczal znachor — ze dokonczy chora obiadu.
— Coz, niech dokonczy. Zaczekamy — zgodzil sie Ziomek i usadowil sie na lawie. Doktor Pawlicki zblizyl sie do lozka i przygladal sie Marysi w milczeniu.
— Goraczki nie ma? — zapytal wreszcie.
— Byla, ale nie ma — odpowiedzial Kosiba.
— A nogi i rece funkcjonuja?... Porazenie nie wystapilo nigdzie?
— Alez, panie doktorze — zawolala Marysia. — Ja jestem zupelnie zdrowa. Tylko troche oslabiona. Zeby nie ta kosteczka w karku, ktora ma zrosnac sie, zaraz bym wstala.
Lekarz zasmial sie sucho.
— Kosteczka?... Dobra kosteczka! Nie rozumiesz sie na tym, panieneczko. To bylo strzaskanie podstawy czaszki... Znachor przerwal:
— Jestem gotow. Czego panowie sobie zycza?
Odstawil pusta miske i stanal tak, ze odgradzal doktora od lozka Marysi.
— Panie Kosiba — odezwal sie przodownik. — Pan przeprowadziles po katastrofie operacje?... Trepanacje czaszki?... Znachor wbil wzrok w ziemie.
— A jezeli tak, to co?
— Przecie pan nie jestes dyplomowanym lekarzem. Pan wie, ze prawo tego zabrania?
— Wiem. Ale wiem tez, ze dyplomowany lekarz, ktory wedlug prawa ma obowiazek ratowac, tu ratowac nie chcial.
— To nieprawda — wtracil sie doktor Pawlicki. — Chcialem i zbadalem ranna. Uwazalem, ze stan jest beznadziejny. To byla agonia.
Znachor dostrzegl szeroko otwarte oczy Marysi i jej nagle pobladla twarzyczke.
— Wcale nie — zaprzeczyl. — Nie bylo zadnego niebezpieczenstwa. Lekarzowi z oburzenia krew uderzyla do glowy.
— Jak to?! A coscie sami wowczas mowili?
— Nic nie mowilem.
— To jest lgarstwo! Znachor milczal.
— Mniejsza o to — wmieszal sie przodownik. — Tak czy owak, panie Kosiba, jest pan za to odpowiedzialny. Chociaz musze panu wyjasnic, ze odpowiedzialnosc jest niewielka, bo tu nie ma poszkodowanego. Nie tylko nie ma kogos, kto by na panskim przekroczeniu ucierpial, ale jest ktos, komu uratowalo to zycie. Wazniejsza wszakze bedzie druga kwestia: przy pomocy jakich narzedzi dokonales pan operacji?
— Czy to nie wszystko jedno?...
— Nie. Bo oto pan doktor Pawlicki oskarza pana o przywlaszczenie jego narzedzi.
— Nie o przywlaszczenie, bo o kradziez — twardo podkreslil lekarz.
— Wiec o kradziez — powtorzyl przodownik. — Czy przyznaje sie pan, panie Kosiba?...
Znachor opuscil glowe i milczal.
— Panie komendancie! — zawolal lekarz. — Niech pan przystapi do rewizji. Walizka na pewno jest tu czy tez ukryta gdzie w zabudowaniach gospodarskich.
— Przepraszam, panie doktorze — zastrzegl sie policjant — ale prosze mi nie dyktowac, co mam robic. To moja sprawa. Zrobil pauze i znowu zwrocil sie do znachora:
— Czy przyznaje sie pan? Kiwnal glowa po chwili wahania.
— Tak.
— Dlaczego pan to zrobil?... Czy z checi zysku, czy dlatego, ze bez tych narzedzi nie moglby pan ratowac ofiary katastrofy?
— To nie jest pytanie — zawolal doktor Pawlicki. — To podpowiadanie!
A zreszta naciagane, bo gdyby temu... znachorowi o to chodzilo, zwrocilby walizke, ktora ukradl.
— Czy ma pan te walizke? — zapytal policjant.
— Mam.
— I zwroci ja pan dobrowolnie?
— Zwroce. — Gdzie ona jest?
— Zaraz j a przyniose.
Powoli przeszedl obok nich, otworzyl drzwi. Widzieli przez okna jego wysoka, pochylona postac. W izbie nikt sie nie odezwal slowem. Po uplywie kilku minut Kosiba wrocil z walizka.