Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (книги полностью бесплатно .TXT) 📗
— Jednak powinienes. Twoj stan zdrowia wymaga jeszcze duzej dbalosci.
— Po co? — Leszek spojrzal ojcu w oczy.
— Jak to po co?!
— Tak, po co? Czy sadzisz, ze zalezy mi na tym?
— Powinno ci zalezec.
— Aha! — Machnal reka. — Leszku!
— Moj ojcze! Czy ty naprawde sadzisz, ze zycie jest czyms godnym dbalosci, niepokoju, zabiegow?... Wierzaj mi, ze osobiscie nie zalezy mi na nim wcale.
Pan Czynski usmiechnal sie z przymusem.
— Gdy bylem w twoim wieku — sklamal — miewalem rowniez tego rodzaju depresje, lecz mialem dosc rozsadku, by zakwalifikowac je jako stany przemijajace.
— I w tym roznimy sie, ojcze. — Skinal glowa. — Ja wiem, ze to nie jest przelotna depresja.
— Wiec upewniam cie, ze tak. Ufaj memu doswiadczeniu. Oczywiscie, szok fizyczny i psychiczny musi miec swoiste nastepstwa. Ale to przejdzie. Przejdzie tym predzej, im rozumniej ustosunkujesz sie do swego obecnego usposobienia. Uswiadomienie sobie powodow depresji jest najskuteczniejszym srodkiem jej zwalczania.
Pan Czynski nie odniosl wrazenia, by jego przekonywajaca argumentacja przemowila do syna, i dodal:
— A jeszcze i to. Nie wolno ci zapominac o nas, o twoich rodzicach, dla ktorych jestes wszystkim. Jezeli twoj rozsadek nie moze cie poruszyc, odwoluje sie do twoich uczuc.
Leszek drgnal i po pauzie zapytal:
— Czy rzeczywiscie uwazasz, ojcze, uczucia za sile tak potezna i godna szacunku, ze nalezy je brac w rachube wowczas, gdy zjawia sie w nas hamletowskie zagadnienie: byc albo nie byc?...
— Oczywiscie, Leszku.
— Dziekuje ci. Jestem tego samego zdania.
— A widzisz, synku. No, poloz sie teraz i sprobuj zasnac. Nad ranem bedziemy w domu. Tak... Nie mozesz sobie wyobrazic, jak twoja matka teskni za toba. Zawsze usiluje udawac nature silna... Ale ty sam wiesz, ile pod ta powierzchnia kryje sie najglebszej czulosci. No, spij, synu. Dobranoc.
— Dobranoc, ojcze — drewnianym glosem odpowiedzial Leszek.
Zgasil swiatlo, lecz nie polozyl sie. Miarowy stukot kol pociagu, lekkie kolysanie sie wagonu, jaskrawe smugi iskier na czarnej szybie... Tak samo wtedy wracal. Tylko wtedy pragnalby przyspieszyc bieg pociagu. Wiozl dla niej pierscionek zareczynowy, a dla siebie szczescie.
Czy w Ludwikowskiej oranzerii sa juz bzy?... Tak, bzy i heliotropy, mocno pachnace... Kaze wszystkie poscinac. I moze... Tam na pewno lezy gleboki i bialy snieg. A na sniegu nawet sladu niczyjego nie ma. Zapomniany, maly wzgorek...
Bedzie szedl po tej niepokalanej, bialej powierzchni... Pierwszy i ostatni... Tam cel. A juz stamtad zadna droga nie prowadzi... Ulozy kwiaty, cala mogilke zasypie kwiatami... Czy przez snieg, przez warstwe ziemi i przez drewniane wieko dotrze do niej zapach bzu i heliotropu?... Czy dotrze jego szept powtarzajacy najdrozsze imie, najczulsze zaklecia, najrozpaczliwsze przysiegi?... Czy uslyszy ona slabnace, zamierajace tetno jego serca wsrod umierajacych kwiatow, czy przygotuje sie na przywitanie go, czy zarzuci mu, jak dawniej, rece na szyje i pozwoli mu do syta patrzec w te promienne oczy?... Juz na zawsze, juz na wiecznosc...
Jakze bloga wiara ogarniala go, gdy o tym myslal. Jaki spokoj splywal nan, odkad sie z tym pogodzil. Ilekroc zostal sam, pograzal sie w tych beznamietnych, ogromnych i jak pustka kosmiczna niezmierzonych przestrzeniach smierci. Nalezal juz do nich bez reszty.
O ilez gorszy, o ilez bolesniejszy byl pierwszy okres. Gdy tylko mogl wymowic kilka sylab, zapytal ich:
— Co z nia?
Matka wowczas drgnela i powiedziala krotko:
— Nie zyje, ale nie mysl o tym. A doktor Pawlicki dodal:
— Strzaskanie podstawy czaszki. Z tym nie mozna zyc dluzej niz kilkadziesiat minut. Wowczas stracil przytomnosc ponownie. A ile razy odzyskiwal ja, swiadomosc smierci Marysi zdawala sie byc zaprzeczeniem jego wlasnego zycia. Lezac z zamknietymi oczyma slyszal rozmowe prowadzona polglosem. Doktor robil pani Czynskiej wyrzuty:
— Nie nalezalo mu mowic o smierci tej dziewczyny. To bylo nieostrozne. Moze pogorszyc stan nerwow. A matka na to:
— Nie umiem klamac, doktorze. A jezeli o mnie chodzi, zawsze wolalam bodaj przykra prawde niz zludzenie. Zreszta moj syn nie ponosi przecie odpowiedzialnosci za wypadek.
— Myslalem — zawahal sie lekarz — o czym innym. Mogl miec jakis sentyment do tej Marysi...
— To jest wykluczone — przerwala pani Czynska z takim naciskiem, jakby samo domniemanie bylo dla niej obraza.
Stan fizyczny Leszka poprawial sie z dnia na dzien. W wilenskim szpitalu zrobiono wiele zdjec rentgenowskich, rany i okaleczenia goily sie normalnie. Natomiast psychiczny stan chorego budzil coraz wieksze obawy. Totez skoro to tylko nie moglo zagrazac jego zdrowiu, przewieziono go najpierw do kliniki chirurgicznej w Wiedniu, nastepnie zas na okres rekonwalescencji do Arcachon. W Arcachon wesole miedzynarodowe towarzystwo mialo wplynac na usposobienie Leszka zbawiennie. Niestety, wyraznie unikal ludzi. Nie bral udzialu w zabawach i wycieczkach, a chociaz automatycznie stosowal sie do przepisanej kuracji, jego nastroj nie ulegl zadnym zmianom.
Przynajmniej pozornie. W gruncie rzeczy i niewidocznie dla otoczenia dojrzewala w nim decyzja.
Dojrzala i przyniosla ukojenie...
Oczywiscie kochal rodzicow i zdawal sobie sprawe z tego, jaki bol im wyrzadzi. Bylby nawet gotow do duzych poswiecen, lecz mysl o skazaniu siebie na cale zycie, na dlugoletnia katorge cierpien, ktorych nic juz zlagodzic nie moglo, wydawala mu sie czyms potwornym i o wiele przerastajacym jego sily.
A nadto pragnal smierci, wlasnie takiej smierci, pragnal jak ekspiacji. Przecie wtargnal w zycie, w spokojne i radosne zycie tej najcudowniejszej istoty, nie proszony, nie wolany, niemal przemoca. Gdyby nie on, wiodlaby do dzis dnia swoja, moze prosta i uboga, lecz pogodna egzystencje. On zburzyl jej spokoj, przez niego wreszcie zginela i jeszcze po smierci zostala na jej pamieci zla slawa. Przez niego. Nie mial dosc odwagi, by stawic od razu czola wszystkim przeciwnosciom. Byl zbyt maloduszny. Ukrywaniem swoich zamiarow chcial zapewnic sobie wygodny byt. Za cene jej opinii!
To wolalo o kare! I musial ja sobie wymierzyc, bo tylko ta kara stanie sie rehabilitacja dla Marysi, bo tylko ta kara oczysci pamiec kochanej ponad wszystko istoty...
Pociag zatrzymal sie na malej, jakze znajomej stacyjce. Na peronie stala pani Czynska, Tita Zenowiczowna, jej siostra Anielka, kuzyn Karol, jego zona Znika i jeszcze kilka osob z rodziny, ktora do Ludwikowa zwykle zjezdzala na swieta Bozego Narodzenia.
Zdawkowy polusmiech, z jakim Leszek wital wszystkich, nikogo nie wprowadzil w blad: byl zaledwie konwencjonalny. Umyslnie wyjechali na jego spotkanie owacyjnie i gwarnie, by z miejsca go rozruszac, rozbawic, wciagnac w swoje beztroskie, codzienne sprawy. Jedna tylko Anielka przygladala mu sie w milczeniu i jakby ze wspolczuciem.
— Jak on zmizernial i jaki jest smutny — powiedziala pani Czynskiej polglosem.
— Postaraj sie go rozbawic i udawaj, ze nie spostrzegasz w nim zadnej zmiany. — Pani Eleonora scisnela ja za reke. — Zawsze cie bardzo lubil.
Czworo san z pobrzekiwaniem janczarow zajechalo przed ludwikowski palac niczym kuligiem. Przez caly dzien nie zostawiano Leszka ani na chwile samego. W salonie halasowalo na zmiane radio z gramofonem.
Po kolacji nareszcie znalazl sie u siebie. Nic tu nie zmieniono podczas jego nieobecnosci. Z niepokojem zajrzal do biurka. Pamietnik Marysi lezal na swoim miejscu.
Przez cala noc czytal, po kilkakroc wertowal te same stronice, ktorych tresc, ba, niemal kazde slowo, tak dobrze pamietal. Zasnal dopiero nad ranem i obudzil sie pozno. Sluzacy przyniosl sniadanie i oznajmil:
— Pan starszy jest w fabryce i kazal zapytac, czy panicz nie zechce tam wstapic.
— Nie — potrzasnal glowa. — Ale prosze zawolac ogrodnika.
— Slucham, paniczu!
— Czy w oranzerii jest duzo kwiatow?