Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (книги полностью бесплатно .TXT) 📗
Mijaly lata. Przyzwyczail sie, pogodzil sie z tym i juz nawet przysiegac nie bylo trzeba. Czasem tylko jakies zdarzenie zewnetrzne mimo jego woli budzilo w nim nagly niepokoj i ten strach, ktory kazdy czlowiek odczuwa w obliczu niezrozumialych dla siebie sil, ktore w nim samym dzialaja.
Najlepszym sposobem oderwania mysli od tych spraw byla zawsze praca i Antoni Kosiba dlatego tym chetniej bral sie do najciezszej.
Tego dnia od wczesnego ranka wespol z kilkoma innymi wiezniami zajety byl przy odkopywaniu peknietej rury kanalizacyjnej. Wskutek juz kilka dni trwajacej odwilzy powierzchnia ziemi zmienila sie w blotnista packe, za to warstwa glebsza pamietala niedawne ostre mrozy i trzeba bylo ciezko pracowac rydlem i kilofem.
Okolo dziesiatej od strony kancelarii nadszedl starszy dozorca, Jurczak.
— Oho, kogos na „widzenie” wolaja — zaopiniowal jeden z bardziej doswiadczonych wiezniow.
I nie omylil sie. Wzywano Antoniego Kosibe.
— Jacys mlodzi panstwo do ciebie — wyjasnil dozorca.
— Do mnie?... To chyba pomylka!...
— Nie gadaj, tylko chodz do rozmownicy.
W rozmownicy Antoni jeszcze nigdy nie byl. Nikt go przecie nie odwiedzal i teraz lamal sobie glowe, kto to moze byc. Jezeli Wasil z Zonia, dozorca nie nazwalby ich „panstwem”.
W pierwszej chwili zmrok panujacy w salce przedzielonej kratami nie pozwolil mu poznac Marysi, tym bardziej ze ubrana byla nie w swoje paletko i w beret, lecz w eleganckie futro i kapelusz. Obok niej zobaczyl mlodego Czynskiego.
Naglym ruchem Kosiba chcial cofnac sie. Przeczucie mowilo mu, ze czeka go cos przykrego, jakas zla nowina, jakis niespodziewany cios. Dlaczego oni sa razem i co znaczy to przebranie Marysi?...
— Stryjciu Antoni! — zawolala dziewczyna. — Stryjcio mnie nie poznaje?...
— Dzien dobry, panie Kosiba — zawolal Leszek.
— Dzien dobry — powiedzial cicho.
— No, widzi pan, nie ma czego sie martwic — wesolo mowil Czynski. — Teraz wszystko pojdzie dobrze. Gdybym wczesniej dowiedzial sie o przykrosciach, ktore pana przez nas spotkaly, zajalbym sie panska sprawa. Teraz juz niedlugo bedzie pan tu siedzial. Zrobimy wszystko, by przyspieszyc apelacje, a po apelacji, jestem przekonany, wypuszcza pana. Jakze sie pan czuje?
— Dziekuje, ot, jak w wiezieniu...
— Kochany stryjcio tak zmizernial — powiedziala Marysia.
— A tys wydobrzala, golabeczko. — Usmiechnal sie do niej. Skinela glowa.
— To ze szczescia. — Ze szczescia?...
— Tak, z wielkiego szczescia, jakie mnie spotkalo.
— Jakiez to szczescie? — zapytal Kosiba. Marysia wziela Leszka pod reke i powiedziala:
— On wrocil do mnie i juz nigdy nie rozstaniemy sie.
— Marysia zgodzila sie zostac moja zona — dodal Czynski. Znachor chwycil sie oburacz za krate, ktora oddzielala go od nich, jakby bojac sie, ze zachwieje sie i upadnie.
— Jak to? — zapytal zdlawionym glosem.
— Tak, stryjciu — z usmiechem odpowiedziala Marysia. — Leszek wyleczyl sie i wrocil. Widzisz, ze niesprawiedliwie go potepiales. On mnie bardzo kocha, prawie tak mocno jak ja jego...
— Przeciwnie — przerwal wesolo Leszek — ja znacznie mocniej!
— To niemozliwe. I wkrotce sie pobierzemy. Przyjechalismy tu razem z mama Leszka. I mama kupila mi te wszystkie wspanialosci. Jakze ci sie podobam, stryjciu?...
Dopiero teraz spostrzegla dziwne przygnebienie swego starego przyjaciela.
— Nie cieszysz sie, stryjciu, moim szczesciem? — zapytala i nagle zrozumiala. — Alez to bardzo niedelikatnie z naszej strony, gdy ty tutaj musisz przebywac. Nie gniewaj sie za to!
Znachor wzruszyl ramionami.
— A ktoz sie gniewa... Ot... nie spodziewalem sie... Daj wam, Boze, jak najlepiej...
— Dziekujemy, serdecznie dziekujemy — podchwycil Leszek. — Ale prosze nie smucic sie swoim losem. Powierzylismy panska sprawe najlepszemu tutejszemu adwokatowi, mecenasowi Korczynskiemu. Korczynski twierdzi, ze potrafi pana uwolnic. A jemu mozna wierzyc.
Kosiba machnal reka.
— A, szkoda zachodu!...
— Co stryjcio mowi! — oburzyla sie Marysia.
— Niczego nie szkoda — zapewnial Leszek. — Pan jest naszym najwiekszym dobroczynca. Przez cale zycie nie zdolamy wywdzieczyc sie panu. I niech pan wierzy, ze na glowie stane, a odzyska pan wolnosc, panie Kosiba.
Na twarzy znachora zjawil sie smutny usmiech.
— Wolnosc?... A... co mi po wolnosci?...
Mlodzi zdumieni spojrzeli na siebie i Leszek potrzasnal glowa.
— To chwilowe przygnebienie. Niechze pan tak nie mysli...
— Dlaczego stryjcio tak mowi?
— Pewno, golabeczko — westchnal Antoni — i mowic nie trzeba. Nie ma o czym mowic. Daj ci, Boze, radosc i spokoj, golabeczko... No, na mnie czas, zegnajcie... A mna, starym, nie zawracajcie sobie glowy...
Sklonil sie ciezko i zawrocil do drzwi.
— Panie Kosiba! — zawolal Leszek.
Lecz on przyspieszyl kroku i juz byl na korytarzu. Szedl coraz predzej, az dozorca nie mogl za nim nadazyc i zirytowal sie:
— Co tak lecisz! Wolniej tam! Nogi mam przez ciebie pogubic? Znachor zwolnil i szedl z opuszczona glowa.
— Kto ona dla ciebie jest ta panienka? — zapytal dozorca. — Krewna czy dobra znajoma?...
— Ona? — Znachor spojrzal nan nieprzytomnie. — Ona?... Czy ja moge wiedziec... — Niby w jaki sposob nie mozesz wiedziec?
— Ano czlowiek dla czlowieka jednego dnia moze byc wszystkim, a drugiego... niczym. — Nazywala cie stryjem.
— Nazywac roznie mozna. Nazwa to pusta rzecz. Dozorca az sapnal z gniewu.
— Za wielki jestes dla mnie filozof... Tfu!
Czyz mogl domyslic sie, co dzieje sie w duszy tego czlowieka. Czyz mogl przypuszczac, ze wiezien Antoni Kosiba przezywa najciezsza chwile w swoim ubogim zyciu?... Zarowno on, jak i towarzysze z celi zauwazyli tylko, ze w znachora jakby cos uderzylo, jakby go cos przywalilo i przygniotlo. Zaniemowil zupelnie, przez cala noc przewracal sie na swoim sienniku, a z rana nie zglosil sie na ochotnika do pracy i zostal sam w celi.
I nie bylo w tym klamstwa, gdy powiedzial Czynski emu, ze nie pragnie wolnosci. Nie pragnal teraz niczego.
Po wielu latach samotnosci wsrod obcych ludzi po to tylko znalazl czyjes serce, by je utracic. Gdy poznal Marysie, gdy odczul te sympatie, ktora w niej wzbudzil, gdy zrozumial, ze ta dziewczyna jest dlan drozsza niz wszystko inne — zaczal juz wierzyc, ze znalazl wreszcie cel zycia.
Nie, nigdy nie robil zadnych planow. Podejrzenia Zoni o jego projektach malzenskich wydawaly mu sie nawet dziwaczne. Po prostu, chcial miec Marysie przy sobie. Oczywiscie gdyby zechciala zostac jego zona, gdyby w ten sposob mogl zapewnic jej spokojny byt i jaki taki dostatek oraz opieke i oslone przed zlymi jezykami, poslubilby ja. Ale bodaj wolalby, zeby zwyczajnie zostala przy nim. Niechby nawet wyszla za maz za takiego Wasilke...
Mieszkaliby razem, nie rozstawaliby sie nigdy, codziennie widzialby jej niebieskie oczy, slyszalby jej dzwieczny glos, grzalby swoje stare serce jej wiosennym usmiechem. Kazdy dzien wowczas mialby jakis sens, wieczorem wiedzialby, dlaczego pracuje, po co zarabia...
I nagle rozbily sie wszystkie nadzieje. Antoni Kosiba bynajmniej nie widzial szczescia Marysi w tym, ze zostanie ona wielka pania, ze bedzie miala bogatego meza. Nie lubil bogactwa, chociaz nie wiedzial dlaczego, nie ufal mu. Nie ufal tez mlodemu Czynskiemu. W samym fakcie, ze ten paniczyk pokochal Marysie, nie bylo nic dziwnego. Ktoz bowiem poznawszy te dziewczyne przeszedlby obok niej obojetnie? Toz i w Radoliszkach wszyscy mlodzi ludzie zalecali sie do niej. A to, ze Czynski zdecydowal sie na malzenstwo... Ano panska zachcianka. Nie mogl inaczej jej zdobyc, ale czy potrafi, czy zechce zapewnic jej szczescie?... Czy zdola pojac, jak wielki skarb posiada, czy oceni ten skarb nalezycie, czy go nie zmarnuje?...
Podczas pobytu Marysi w mlynie Antoni Kosiba ani slowkiem nie wspominal o Czynskim. Rozmyslnie milczal, a przeciez widzial strapienie dziewczyny, przeciez nie uszlo jego uwagi jej wyczekiwanie listu. Gdy mijaly dlugie tygodnie, a list nie nadchodzil, w glebi duszy cieszyl sie.