Podroze Pana Kleksa - Brzechwa Jan (читаемые книги читать онлайн бесплатно полные TXT) 📗
Wielki Bajarz zasiadl w swoim fotelu, zamyslil sie gleboko i przez caly tydzien nie zajmowal sie sprawami panstwa, a Bajdalowie na prozno usilowali przypomniec sobie bajki swego wladcy, pozarte przez supelkowce. Potem zawarly sie wszystkie okna marmurowego palacu i przez dlugie miesiace trwala zaloba narodowa.
Skoro jednak Bajdoci otrzasneli sie ze swej straszliwej zgryzoty i wrocili do codziennych zajec, uczeni zaczeli szukac innego sposobu utrwalania dziel bajkopisarzy.
Ale nowe proby rowniez zawiodly. Nikt nie potrafil wynalezc sposobu nadania bajkom zywota trwalszego anizeli zywot motyli unoszacych sie nad kwietnikami Klechdawy.
Dzialo sie to za panowania Wielkiego Bajarza, ktory nazywal sie Apolinary Mrk, co po polsku nalezy czytac Apolinary Mruk. Zyskal on slawe najwiekszego w dziejach Bajdocji bajkopisarza i lud czcil go bardziej niz wszystkich jego poprzednikow.
Byl to tlusciutki jegomosc w wieku lat okolo piecdziesieciu, na krotkich nozkach, ktore nie siegaly do ziemi, gdy siadal na swoim urzedowym fotelu z sandalowego drzewa. Odznaczal sie niezwykla pogoda i dobrotliwoscia. Twarz mial okragla, bez zarostu, glowe lysa, okolona wianuszkiem siwiejacych wlosow, malenkie, smiejace sie oczki i nos przypominajacy czerwona rzodkiewke, ktora pozostala na talerzu tylko dlatego, ze byla ostatnia.
Raz w tygodniu Wielki Bajarz ukazywal sie na balkonie marmurowego palacu i opowiadal tlumom zgromadzonym w ogrodach swoja najnowsza bajke. Ale bajki te byly zbyt czarodziejskie, aby ktokolwiek zdolal je zapamietac.
Tak, tak, moi drodzy, byly to bardzo dziwne i niezwykle bajki. Totez ludnosc Bajdocji nie mogla pogodzic sie z faktem, ze gina one natychmiast po ich opowiedzeniu, niedostepne dla mieszkancow innych miast i krajow.
Wtedy to wlasnie w marmurowym palacu na gorze Bajkacz zjawil sie pewnego dnia nieznany cudzoziemiec i oswiadczyl, ze pragnie mowic z Wielkim Bajarzem.
Gdy wprowadzono go do sali, gdzie na fotelu z drzewa sandalowego zasiadl Wielki Bajarz Apolinary Mruk dyndajac w powietrzu krotkimi nozkami, przybyly sklonil sie przed majestatem talentu i rzekl:
– Duzo podrozowalem, duzo widzialem, a wiem jeszcze wiecej. Slyszalem nieraz bajki Waszej Bajkopisarskiej Mosci i na rowni z ludem bajdockim ubolewam, ze nie ma sposobu ich utrwalenia, aby natchniona tworczosc Waszej Bajkopisarskiej Mosci stala sie dostepna mieszkancom calego swiata. Jesli jednak wolno mi ofiarowac swoje uslugi i Wasza Bajkopisarska Mosc zechce z nich skorzystac, podejme sie przed uplywem roku dostarczyc barwnika, ktory atrament uczyni czarnym.
Wielki Bajarz otworzyl szeroko oczy i usta, a nieznajomy ciagnal dalej:
– Znane mi sa drogi prowadzace do zloz bezcennych skladnikow czarnej i bialej barwy i najdalej za rok moge wrocic do Bajdocji obladowany nimi w ilosci, ktora calkowicie zaspokoi potrzeby wszystkich bajkopisarzy tego kraju.
Wielki Bajarz z nadmiaru wzruszenia poczerwienial, a potem zbladl. Wreszcie opanowal sie i zapytal:
– Czego zadasz w zamian, znakomity cudzoziemcze?
Ale cudzoziemiec usmiechnal sie poblazliwie i rzekl z wlasciwa mu godnoscia:
– Wartosciowe nagrody daje sie robigroszom i obiezyswiatom. My, uczeni, pragniemy tylko dobra ludzkosci. Niechaj mi Wasza Bajkopisarska Mosc odda do dyspozycji jeden ze swoich okretow, doswiadczonego kapitana i trzydziesci osob zalogi. To wszystko. Reszte prosze pozostawic mojej przemyslnosci, wiedzy i doswiadczeniu. Ufam, ze zdolam dotrzymac obietnicy.
Wielki Bajarz raz jeszcze poczerwienial i zbladl ze wzruszenia, zsunal sie ze swego rzezbionego fotela, objal nieznajomego i zawolal w uniesieniu:
– Czarny atrament!… Prawdziwy czarny atrament!… Szlachetny cudzoziemcze, powiedz mi, jak sie nazywasz, abym mogl opowiedziec o tobie memu ludowi.
Nieznajomy obciagnal surdut, przyczesal czupryne wszystkimi piecioma palcami, z lekka odchrzaknal i rzekl:
– Od tego powinienem byl zaczac. Jestem Ambrozy Kleks, doktor filozofii, chemii i medycyny, uczen i asystent slynnego doktora Paj-Chi-Wo, profesor matematyki i astronomii na uniwersytecie w Salamance.
Po tych slowach wyprostowal sie i stal z dumnie podniesiona glowa, lewa dlonia glaszczac brode.
– Dzis jeszcze wydam wszystkie niezbedne polecenia i rozkazy, a jutro osobiscie dopilnuje w porcie ich wykonania – rzekl Wielki Bajarz ze lzami w oczach.
Nazajutrz, o pierwszej po poludniu, z klechdawskiego portu odbil nowiutki, swietnie wyposazony trojmasztowiec „Apolinary Mrk”.
W porcie stal Wielki Bajarz i trzykrotnym salutem z pietnastu mozdzierzy zegnal pana Kleksa, wyruszajacego w osobliwa i pelna przygod podroz.
Tak, tak, moi drodzy, widzicie – ta czarna, juz ledwie dostrzegalna w oddali postac na szczycie koronnego masztu to pan Ambrozy Kleks.
Zyczymy znakomitemu podroznikowi pomyslnej wiei i spokojnego morza.
CISZA MORSKA
Wiatr poludniowo-wschodni wydymal zagle i okret slizgajac sie po falach mknal ku nieznanym ladom, ktore z bocianiego gniazda wypatrywal pan Kleks.
Mial na nosie okulary wlasnego wynalazku. Zamiast zwyklych cienkich szkiel tkwily w nich szklane jaja, pokryte dookola mnostwem wkleslych kuleczek. W srodku kazdego ze szklanych jaj, podobnie jak w plastrze miodu, pelno bylo misternie szlifowanych szescianow i stozkow. Dzieki tym okularom pan Kleks widzial o wiele, wiele dalej niz przez najdluzsza lunete.
Wymachujac energicznie rekami, pan Kleks wskazywal kierunek i co chwila wykrzykiwal nazwy dostrzezonych na bezkresie przyladkow, portow i wysp.
Tak, tak moi drodzy, bylo to wprost zdumiewajace, jak niezwykle daleko widzial pan Kleks przez swoje okulary.
Mewy, przerazone jego zachowaniem i wygladem, trzymaly sie w znacznej odleglosci od okretu. Zaloga, chroniac sie przed slonecznym skwarem, spedzala dni pod pokladem. Wszyscy byli nieustannie glodni i pomstowali na kucharza. Nikt sobie z nim nie mogl poradzic. Jako rodowity Bajdota, kucharz Telesfor byl bajkopisarzem, a kiedy ukladal bajki, popadal w tak glebokie zamyslenie, ze zapominal o patelniach i rondlach. Jesli ktory z kuchcikow, pragnac ratowac przypalajace sie potrawy, przerywal mu natchnienie, Telesfor wpadal w okropny gniew i caly obiad wyrzucal do morza. Wkrotce jednak uspokajal sie, przepraszal kapitana za swoja porywczosc i bral sie do gotowania obiadu od poczatku. Niestety stale dzialo sie tak, ze posilki byly albo przypalone, albo tez sluzyly za zer morskim rybom i delfinom. Wszyscy jednak cierpliwie znosili dziwactwa Telesfora, gdyz bajki jego zawieraly opisy tak wspanialych uczt, ze nawet zwykle suchary nabieraly smaku wybornej pieczeni.
Kapitan okretu takze ukladal bajki. Za temat sluzyly mu przewaznie przygody zeglarzy i nigdy nie bylo wiadomo, czy prowadzi okret do rzeczywistego celu podrozy, czy tez do wymyslonych i nie istniejacych ladow. Niekiedy sam nie mogl sie juz polapac, gdzie konczy sie bajka, a zaczyna rzeczywistosc. Wtedy okret blakal sie po bezgranicznych obszarach morz i nie mogl trafic do miejsca przeznaczenia.
Tylko sternik, stary wilk morski, nie byl bajkopisarzem i slynal niegdys jako niezrownany zeglarz. Odkad jednak w walce z korsarzami postradal wzrok, sterowal okretem na chybil trafil.
W tych warunkach pan Kleks musial uwazac zarowno na kapitana, jak i na sternika, a w porze obiadowej wyreczal czesto kucharza, gdyz znal sie na kuchni nie gorzej niz na gwiazdach.
Wkrotce zaloga nabrala do pana Kleksa tak wielkiego zaufania, ze marynarze spali albo grali w kosci i tylko od czasu do czasu spogladali na bocianie gniazdo, zeby przekonac sie, czy pan Kleks czuwa. Z czasem nawet mewy oswoily sie z dziwaczna postacia pana Kleksa, siadaly mu na ramionach, skubaly brode i skrzeczac przedrzeznialy jego glos.
W chwilach wolnych od zajec pan Kleks wprost z bocianiego gniazda lapal w siatke na motyle latajace ryby, ktore potem smazyl na kolacje dla calej zalogi.