Tajemnica Jeczacej Jaskini - Hitchcock Alfred (электронные книги бесплатно TXT) 📗
– Pojdziemy wokol stoku – zadecydowal Jupiter. – Rozgladajcie sie bacznie za jakims otworem.
Gore pokrywaly karlowate drzewa i niskie, geste krzewy, wyrosle miedzy duzymi, kraglymi glazami. W swietle latarek chlopcy przeszukiwali krzaki, zagladali pod glazy, ale nie znalezli nic, co mogloby byc wejsciem do jaskini.
– Wydaje mi sie, ze szukamy w zlym miejscu, Jupe – odezwal sie Pete.
– A gdzie jeszcze mozna szukac? – zapytal Bob.
– Nikt nam nie mowil, ze istnieje w ogole drugie wejscie. Jesli wiec jest jakies, zaloze sie, ze jest dobrze ukryte – odparl Pete.
– Myslisz, ze nie moze byc dostepne z plazy? – spytal Bob. – Ale musi byc gdzies blisko. Przeciez ta sciezka jest jedyna droga w dol.
– Chyba masz racje – powiedzial Jupiter. – Bob, chodz ze mna. Przeszukamy prawa strone. Pete, ty idz w lewo.
Skaly zamykajace plaze byly sliskie, pokryte wodorostami i muszlami. Jupiter i Bob przechodzili przez nie ostroznie, oswietlajac sciane urwiska w poszukiwaniu otworu. Dotarli w koncu do miejsca, z ktorego nie mozna bylo isc dalej, nie zaglebiwszy sie w wodzie. Zniecheceni zamierzali wlasnie zawrocic, gdy dobieglo ich wolanie Pete'a.
– Znalazlem!
Przegramolili sie przez mokre kamienie i pobiegli na leb na szyje przez plaze. Pete stal poza jej obrebem, na duzym, plaskim glazie. Miedzy dwoma gigantycznymi, okraglymi kamieniami zobaczyli otwor. Byl maly i na wysokosci zaledwie kilkudziesieciu centymetrow nad lustrem wody.
– Sluchajcie.
Dzwiek nie budzil watpliwosci
– Aaaaaaa-uuuu-uuu-uu!
Plynal z otworu, ledwie uchwytny, jakby z przepastnej glebi jaskini. Pete skierowal snop swiatla latarki na skalne wejscie. Bylo czarne, mokre i bardzo waskie. Tunel zdawal sie biec wprost w glab gory.
ROZDZIAL 7. Odglosy nocy
– To jest okropnie waskie i wilgotne, Jupe – powiedzial niespokojnie Pete.
– I moze prowadzic donikad – dodal Bob.
– Nie, to musi byc wejscie do jaskini – upieral sie Jupiter. – W przeciwnym razie nie slyszelibysmy tego jeku.
– Ale ten otwor jest taki maly… – glos Pete'a byl pelen watpliwosci.
Jupiter przykucnal i wpatrzyl sie w tunel.
– Mysle, ze jesli bedziemy sie zachowywac ostroznie, mozemy spokojnie wejsc do srodka. Bob, ty jestes najmniejszy. Owiazemy cie lina i wsuniesz sie pierwszy.
– Ja? Tam? Zdaje sie, ze mielismy sie trzymac razem.
– To by bylo nierozsadne, wchodzic razem – tlumaczyl Jupiter. – Jesli chce sie sforsowac nieznane przejscie, jedynym rozsadnym sposobem jest poslanie najpierw jednej osoby zabezpieczonej lina, podczas gdy pozostale zostaja na zewnatrz, gotowe w kazdej chwili wyciagnac te pierwsza, gdyby napotkala jakies niebezpieczenstwo.
– Tak, tak – wtracil Pete. – Widzialem to na filmie o obozie jenieckim. Kiedy zolnierze kopia tunel, zawsze jeden jest na przedzie obwiazany lina. Jak nia szarpnie, reszta wyciaga go na zewnatrz.
– Wlasnie – powiedzial Jupiter z lekka irytacja w glosie. Pierwszy Detektyw nie lubil, gdy ktos wykazywal, ze jego pomysl nie jest oryginalny.
– Pamietaj, szarpnij mocno line, gdybys mial jakies klopoty – zwrocil sie do Boba. – Natychmiast cie wyciagniemy.
Nie bardzo przekonany, lecz dzielnie opanowujac strach, Bob obwiazal sie mocno lina w pasie i wczolgal sie do waskiego tunelu.
W srodku panowaly ciemnosci i chlod. Sklepienie bylo o wiele za niskie, by mogl stanac, a sciany mokre i oslizgle, pokryte morskim mchem. Posuwal sie naprzod wolno, na czworakach. W swietle latarki kraby pierzchaly na boki, skrobiac kleszczami mokra skale.
Po mniej wiecej dziesieciu metrach strop nagle zalamal sie ostro w gore. Bob wstal. W swietle latarki widzial, ze tunel prowadzi wciaz na wprost, ale jest juz szeroki, suchy i lekko sie wznosi.
– Jupe! Pete! Wszystko w porzadku! – krzyknal za siebie.
Wkrotce obaj przyjaciele przylaczyli sie do niego.
– Tutaj jest zupelnie sucho – zdziwil sie Pete.
– Ta czesc tunelu musi byc powyzej linii przyplywu – powiedzial Jupiter. – Zaczne znaczyc nasza droge. Nasluchujcie przez caly czas, skad dochodza jeki, zebysmy szli we wlasciwym kierunku.
Szli ostroznie naprzod, a Jupiter zatrzymywal sie co pare krokow, rysujac na scianie biala kreda znak zapytania i strzalke. Po kilkunastu metrach korytarz zawiodl ich do nowej obszernej groty, jednej z wielu, ktore zdawaly sie dziurawic jak rzeszoto cale wnetrze Diabelskiej Gory. Ponownie znalezli tu liczne otwory wejsciowe bocznych tuneli.
Staneli posrodku zdezorientowani.
– Znowu problem – powiedzial Pete.
– Ta gora to istny ser szwajcarski – Bob byl juz zniechecony. – Jak uda nam sie kiedykolwiek wytropic zrodlo tego jeku?
Jupiter jednak ani nie rozgladal sie po nowej grocie, ani nie szukal otworow licznych korytarzy. Sluchal.
– Czy ktorys z was slyszal jek, od kiedy weszlismy? – zapytal.
Bob i Pete zastanawiali sie przez chwile.
– O, do diabla, nie! – zaklal Bob.
– Slyszalem tylko, kiedy bylem na zewnatrz – powiedzial Pete.
– Nie slyszalem takze, kiedy sie czolgalem przez pierwszy odcinek tunelu – dodal Bob.
Jupiter skinal glowa.
– Jak tylko wchodzimy do srodka, jek ustaje. Wielce podejrzana sprawa. Raz mogl to byc przypadek, po raz drugi wyglada na jakas prawidlowosc.
Pete spojrzal na niego zaintrygowany.
– Myslisz, ze wchodzac, zmieniamy cos w jaskini, nie zdajac sobie z tego sprawy?
– To jedna z mozliwosci – przytaknal Jupiter.
– Inna, ze ktos nas widzial – powiedzial Bob. – Ale jak mogl nas widziec na plazy w ciemnosciach?
Jupiter pokrecil bezradnie glowa.
– Musze przyznac, ze sam jestem zbity z tropu. Byc moze…
Uslyszeli dzwiek wszyscy rownoczesnie. Ledwie uchwytny, daleki odglos dzwonkow i klip-klap, klip-klap konskich podkow.
– Kon! – wykrzyknal Bob.
Jupiter przekrzywil glowe i nasluchiwal bacznie. Odglos zdawal sie dochodzic zza sciany groty.
– On… on jest wewnatrz gory!
– Nonsens, Jupe – powiedzial Bob. – Musi byc gdzies w dalszej czesci jaskini.
Jupiter potrzasnal glowa.
– Jesli moj zmysl orientacyjny mnie nie zawodzi, dalsza czesc jaskini znajduje sie po przeciwnej stronie. Ta sciana jest rownolegla do zbocza gory i zaden tunel nie prowadzi w tym kierunku!
– Moze lepiej stad wyjdzmy… – wymamrotal Pete.
– Mysle, ze masz racje – przytaknal pospiesznie Jupiter.
– Chodzmy!
Chlopcy przepychali sie jeden przez drugiego, biegnac waskim korytarzem. Pete pierwszy dopadl malego tunelu i wczolgal sie do niego blyskawicznie. Bob i Jupiter tuz za nim.
Wypadli na zewnatrz zanurzajac sie po kolana w wodzie. Biegli, potykajac sie o kamienie i wreszcie zwalili sie na bialy piasek plazy. Lezeli, dyszac ciezko.
– Skad wlasciwie dochodzily te odglosy? – odezwal sie wreszcie Bob.
– Nie mam pojecia – wyznal niechetnie Jupiter. – Mysle jednak, ze zbadalismy dosc na jeden wieczor. Wracajmy do domu.
Bob i Pete z ulga wspinali sie waska sciezka za Pierwszym Detektywem. Dotarli juz niemal do zelaznej furtki, gdy Jupiter zatrzymal sie nagle. Pete nieomal wpadl na niego w ciemnosciach.
– Co ty wyprawiasz, Jupe!
Jupiter nie odpowiedzial. Wpatrywal sie w podwojny szczyt Diabelskiej Gory.
– Co jest? – szepnal Bob.
– Przyszlo mi cos wlasnie do glowy – odparl wolno Jupiter. – Poza tym zdawalo mi sie, ze cos sie rusza tam, na gorze…
Z ciemnosci nadbiegl dzwiek dzwonkow i znajome klip-klap, klip-klap.
– Och, nie – jeknal Bob.
– Czy to jest to samo, co slyszelismy w jaskini? – zapytal szeptem Pete.
– Tak sadze – powiedzial Jupiter. – Odglosy musialy sie przesaczac z zewnatrz przez jakas szczeline w skale. Takie pekniecia swietnie przenosza dzwieki. Mozna odniesc wrazenie, ze rozbrzmiewaja wewnatrz gory.
Odglos stukajacych podkow byl coraz blizszy i chlopcy przykucneli w gestych krzakach w poblizu furtki. Wielki, czarny kon ukazal sie na stromym zboczu Diabelskiej Gory. Schodzil truchtem w dol. O kilka krokow od chlopcow minal skrywajace ich krzewy.