Tajemnica Jeczacej Jaskini - Hitchcock Alfred (электронные книги бесплатно TXT) 📗
– Czy zawsze ubieral sie na czarno? – zapytal Bob.
– Zawsze – odparl profesor. – Mawial, ze jest w zalobie po swych rodakach i swym kraju.
– Byl tylko zwyklym bandyta, jutro pogadam z szeryfem, zeby sprawdzil, czy jakis glupiec nie stara sie kontynuowac jego wyczynow – powiedzial pan Dalton. – Ranczo nie moze obsluzyc sie samo i jakkolwiek interesujacy jest El Diablo, musze wracac do roboty. A wy, chlopcy, jestescie pewnie zmeczeni po waszej wedrowce. Czeka nas jutro ciezka praca. Ojciec Pete'a mowil, ze chcecie dowiedziec sie wszystkiego o prowadzeniu rancza. No, najlepszy sposob zdobywania wiedzy to praca.
– Doprawdy, nie jestesmy zmeczeni – zaprotestowal Jupiter. – Prawda, chlopaki?
– Zupelnie nie – powiedzial Bob.
– Alez nie – zawtorowal Pete.
– Jest jeszcze wczesnie i wieczor taki piekny – dodal Jupiter. – Chcielibysmy poznac dokladnie okolice. Plaza, na przyklad, jest szczegolnie interesujaca wieczorem. Morze wyrzuca wtedy na brzeg godne uwagi okazy przybrzeznej fauny i flory.
Panstwo Daltonowie zdawali sie byc pod wrazeniem elokwencji Jupitera. Mial zwyczaj uzywania wyszukanych slow, by dorosli uwazali go za starszego, niz byl w istocie. Bob i Pete zdawali sobie sprawe, ze Jupiter planuje cos wiecej niz zwykly spacer po plazy. Ze wszystkich sil starali sie nie wygladac sennie.
– Sama nie wiem… – zaczela z powatpiewaniem pani Dalton.
– Ale dlaczego nie – przerwal jej maz. – Jest jeszcze wczesnie i rozumiem, ze pierwsza noc na ranczu jest zbyt ekscytujaca, by ja zmarnowac na spanie. Spacer dobrze im zrobi, Marto. Lepiej, zeby obejrzeli sobie plaze dzisiejszego wieczoru, gdyz jutro rano mam dla nich sporo zajec.
– Zgoda wiec – usmiechnela sie pani Dalton. – Zmykajcie, chlopcy, ale nie wracajcie pozniej niz o dziesiatej. Wstajemy tu wczesnie rano.
Chlopcy nie zwlekali. Odniesli swoje talerze i szklanki po mleku do kuchni i opuscili dom kuchennym wyjsciem.
Jupiter natychmiast zabral sie do rzeczy, wydajac polecenia:
– Pete idz do szopy i przynies duzy zwoj liny, ktory tam widzialem. Ty, Bob, idz do naszego pokoju i przynies kawalki kredy i latarki elektryczne. Ja przygotuje rowery.
– Jedziemy do jaskini? – zapytal Bob.
– Tak jest. Tylko tam mozemy znalezc wyjasnienie tajemnicy Jeczacej Doliny.
– Do jaskini? Teraz? – Pete mial dosc niewyrazna mine. – Nie lepiej przy dziennym swietle?
– Co za roznica, w jaskini jest zawsze ciemno – odparl Jupiter. – Zreszta jeki dochodza tylko wieczorami, i to nie zawsze. Slyszelismy je dzisiaj i jesli nie pojdziemy teraz, byc moze bedziemy musieli czekac kilka dni, az sie powtorza.
Pete i Bob musieli uznac slusznosc tego rozumowania i poszli wykonac dane im polecenia. Wkrotce wszyscy trzej spotkali sie przy furtce. Pete przymocowal zwoj liny do bagaznika swego roweru i ruszyli waska sciezka ku dolinie. Wieczor byl cieply, ksiezyc wzeszedl juz i oblewal srebrzystym swiatlem droge przed nimi.
Ranczo Krzywe Y rozciagalo sie wzdluz Pacyfiku, ale sam ocean ukryty byl za pasmem skalistych gor. W swietle ksiezyca wydawaly sie wysokie i majestatyczne, a przydrozne deby jawily sie jako bialawe duchy. Slychac bylo niespokojny ruch bydla w polu i parskanie koni.
Nagle powietrze przeszyl przeciagly jek.
– Aaauuuuuuu-uuuu-uuu-uu!
Mimo ze nie pierwszy raz slyszeli to niesamowite zawodzenie, Bob i Pete az podskoczyli na swych rowerach.
– Dobrze – szepnal Jupiter. – Nie przestala jeczec.
Odstawili cicho rowery i wspieli sie na skaly otaczajace doline. Zeszli w dol i szli przez zalana ksiezycowym swiatlem doline ku czarnemu otworowi Jaskini El Diablo. Bob wzdrygnal sie.
– O Boze, Jupe, wciaz mi sie wydaje, ze cos sie tam rusza.
– A mnie, ze slysze glosy – dodal Pete.
– To tylko wasza wyobraznia – powiedzial Jupiter. – Po tym, cosmy sie nasluchali i w tej niesamowitej scenerii, kazdy cien i szmer budzi groze. No, gotowi? Bob, sprawdz jeszcze raz latarki.
Pete przewiesil line przez ramie, kazdy z nich wzial do reki latarke i swoj kawalek kredy.
– Jaskinie moga byc niebezpieczne, gdy nie podejmie sie pewnych srodkow ostroznosci – mowil Jupiter. – Najwieksze zagrozenie to mozliwosc obsuniecia sie w rozpadline skalna albo zgubienie sie. Mamy line na wypadek, gdyby ktorys z nas spadl, a znaczac nasz szlak kreda, nie zabladzimy. Poza tym musimy sie stale trzymac razem.
– Czy mamy znaczyc droge znakami zapytania?
– Tak jest. I dodamy strzalki dla oznaczenia kierunku w jakim idziemy – odpowiedzial Jupiter.
Znaki zapytania byly jednym z ich najlepszych pomyslow. Zostawiali je w widocznym miejscu ilekroc szli jakims tropem. Ulatwialo to nie tylko powrot, ale takze dawalo znac pozostalym, ktoredy szedl jeden z Detektywow. Kazdy z nich mial swoj kolor kredy: Jupiter – bialy, Pete – niebieski, a Bob – zielony. Wiedzieli wiec rowniez, ktoryz nich zostawil znak.
– Dobra, gotowi? – zapytal Pete.
– Mysle, ze tak – odpowiedzial Jupiter z zadowoleniem.
Wzieli gleboki oddech i skierowali sie do otworu jaskini. I wtedy znow dal sie slyszec przeciagly jek:
– Aaauuuuuuuuuu-uuuu-uuu-uu!
Idacy przodem Jupiter zaswiecil juz swa latarke. Poczuli na twarzach silny podmuch zimnego powietrza. Wtem rozlegl sie dudniacy halas. Zatrzymali sie.
– Co to?! – krzyknal Bob.
Dzwiek nasilal sie i wskutek echa wywolanego nieckowatym ksztaltem doliny zdawal sie dochodzic ze wszystkich stron.
– Tam! Patrzcie! – wrzasnal Pete wskazujac w gore.
Olbrzymi glaz toczyl sie w dol po stromym zboczu Diabelskiej Gory wsrod strumienia mniejszych kamieni.
– Skaczcie! – krzyczal Pete.
Bob przekoziolkowal w bok, uskakujac z drogi pedzacego glazu. Lecz Jupiter stal jak wrosniety w ziemie, wpatrujac sie w olbrzymi kamien, spadajacy wprost na niego.
ROZDZIAL 5. Jaskinia El Diablo
Pete zwalil sie calym cialem na Jupitera, tym sposobem odrzucajac go w bok. Niemal rownoczesnie glaz rabnal w ziemie z miazdzaca sila dokladnie w miejscu, gdzie przed sekunda stal Pierwszy Detektyw.
Bob zerwal sie na nogi.
– Nic sie wam nie stalo? – dopytywal sie z niepokojem.
Pete podniosl sie.
– Mnie nic, jak z toba, Jupe?
Jupiter wstal powoli i zaczal machinalnie otrzepywac ubranie. Patrzyl na nich nie widzacymi oczami w glebokiej zadumie.
– Nie bylem w stanie sie ruszyc. Bardzo interesujaca reakcja – zamyslil sie. – Tak sie zachowuja male zwierzeta sparalizowane wzrokiem weza. Daja sie z latwoscia schwytac, chociaz mialy dosc czasu, by uciec.
Bob i Pete z niedowierzaniem patrzyli na przyjaciela, ktory chlodno analizowal swe zachowanie, ledwie uniknawszy tragicznego wypadku. Patrzyl teraz z uwaga na oswietlone ksiezycem zbocze Diabelskiej Gory.
– Wyglada na to, ze tam w gorze jest wiele obluzowanych glazow – stwierdzil. – Zbocze jest bardzo suche. Wydaje mi sie, ze obsuwanie sie kamieni musi tu byc na porzadku dziennym, teraz po tych cwiczeniach marynarki wojennej.
Wszyscy trzej podeszli do wielkiego kamienia. Byl zaryty gleboko w ziemie, na metr od wejscia do Jaskini El Diablo.
– Patrzcie, w tym miejscu jest porysowany – wskazal Bob. – O rany! Czy myslisz, Jupe, ze ktos pchnal go na nas? – Rzeczywiscie sa zadrapania – Jupiter dokladnie ogladal glaz. – Nic w tym zreszta dziwnego.
– Pewnie od uderzen o skaly po drodze – podsunal szybko Pete.
– Tak – powiedzial Bob. – Nie widzielismy przeciez nikogo na gorze.
Jupiter skinal glowa.
– Istotnie, ale ten ktos mogl nie chciec, by go widziano. – Brr, moze lepiej wracac? – powiedzial Pete.
– Nie ma mowy – odparl Jupiter. – Musimy tylko podwoic ostroznosc. W koncu glazy nie moga spadac na nas wewnatrz jaskini.
Zaswiecili latarki, Bob narysowal na skale przy otworze strzalke i znak zapytania i weszli do srodka.
Znalezli sie w dlugim, mrocznym korytarzu, ktory prowadzil w glab Diabelskiej Gory. Jego kamienne sciany byly gladkie, a sklepienie dosc wysokie, by najwyzszy z nich, Pete, mogl isc wyprostowany. Po mniej wiecej dwunastu metrach korytarz rozszerzal sie w olbrzymia grote. Latarki chlopcow rzucaly wokol snopy swiatla. Znajdowali sie jakby w wielkiej sali o wysokim stropie. Przeciwlegly jej koniec byl tak odlegly, ze zaledwie mogli go widziec.